Anioły na łez padole
Bóg jest w pożądaniu, Bóg jest w pragnieniu. Te słowa mogłyby stanowić motto "Upadłych Aniołów", wystawionych w warszawskim Teatrze Dramatycznym przez Michaela Hacketta, amerykańskiego reżysera - w 1991 r. zrealizował u Macieja Prusa "Metamorfozy" według Owidiusza - wykładowcy Wydziału Reżyserii i Historii Teatru Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles, mającego w dorobku oprócz własnych prac m. in. produkcję "Odkrywania Króla Lira" Roberta Wilsona. W "Upadłych Aniołach" pożądanie zaszczepiają w ludziach wysłannicy niebios. Nie świadczy to wcale o godnej Lucyfera przewrotności reżysera. W jego interpretacji, anioły wzbudzając pragnienia czynią ludzką naturę bogatszą.
Równie bogate jest źródło inspiracji Michaela Hacketta. Scenariusz spektaklu powstał na kanwie pięciu tekstów, reprezentujących różne kultury i cywilizacje - dramatu japońskiego klasyka Teatru No, Zeami, "Ognistego Anioła" Walerego Briusowa, opowiadania Gabriela Garcii Marqueza, mitologii hinduskiej oraz Ewangelii św. Łukasza. Spoiwo narracyjne stanowią wyjątki Koranu i Kabały, choreografia oparta o figury tańca hinduskiego, powtarzające się cyklicznie, grane na scenie na akustycznych instrumentach motywy muzyczne oraz kostiumy o indyjskiej proweniencji. Forma spektaklu oraz widoczna w nim fascynacja Orientem wskazują podobieństwo "Upadłych Aniołów" do teatralnego arcydzieła Petera Brooka, opartej na motywach hinduskiej mitologii "Mahabharaty". Efekt sceniczny osiągnięty przez Michaela Hacketta jest jednak zgoła odmienny. Reżyserowi nie udało się przede wszystkim wytworzyć stanu jedności między wykorzystanymi w spektaklu utworami literackimi. Nie wystarczający do tego okazał się łączący je motyw anioła. Z kolei aktorzy nie osiągnęli w grze tej szlachetnej prosto- ty, którą daje znakomity warsztat i odrzucenie wszystkich zbędnych środków wyrazu, a to wydaję się niezbędne w spektaklu, który w poszukiwaniu wspólnego archetypu wielu kultur odrzuca ich zewnętrzne różnice. Wyjątek stanowi rola nie widzianej dawno i występującej gościnnie Ireny Jun, grającej oszczędnie, dostojnej i emanującej wręcz anielskim spokojem.
Najlepiej wypadły powracający wielokrotnie motyw łączący poszczególne części cyklu oraz opowieść o zazdrosnym bogu Kamie ze znakomitym układem choreograficznym z użyciem rekwizytów, sugestywnie zaznaczających zmienność miejsca akcji, scenie dynamicznej również dzięki kompozycji autorstwa Stanisława Radwana. Niestety w Teatrze Dramatycznym wciąż najlepiej wypada taniec i muzyka.